Noc. Upalna, letnia, taka, w czasie której nie chce się spać. Niebo bez gwiazd, ciemne. Słychać lecące samoloty, ale ich nie widać. Potem pojawia się następny, wygląda jakby był oświetlony od dołu, kręci się wokół własnej osi, spada w kierunku ziemi. Widzę, jak leci dużym łukiem, potem tracę go z oczu, ale wiem że spadł gdzieś niedaleko.
W powietrzu wisi zagrożenie, narasta uczucie niepokoju. Ciepłe nocne powietrze pełne jest niewypowiedzianej obawy, że coś się zdarzy.
Dzień. Jestem w mieszkaniu w bloku. Wysokie piętro. Pokój, a w nim na wprost okno balkonowe z udrapowanymi wzorzystymi firankami, po lewej przy ścianie brązowe segmenty, po prawej wersalka – blokowy standard. Patrzę w okno, jest pochmurny, ale jasny dzień. Nagle widzę w oddali, jak na horyzoncie wyrasta grzyb: wybuchła bomba atomowa – w miejscu, w którym w nocy rozbił się samolot. Są tam ekipy ratunkowe, przetrząsają wrak i na pewno uaktywniły znajdujący się tam ładunek. Grzyb: szeroka podstawa dymu, wyżej lejek i w górze ogromny kapelusz kłębiastego, jasnożółtego dymu, a wszystko na tle szaroróżowego nieba. Widzę to nieco z góry. Natychmiast ogarnia mnie uczucie ogromnego zagrożenia, szybko odwracam oczy, żeby nie oślepnąć, rozglądam się za schronieniem, przykucam za wersalką, schylam nisko głowę, przykrywam się rękami. Trwa to wszystko ułamki sekund, zdążam jednak pomyśleć, że zaraz nadejdzie fala uderzeniowa. Jestem spięta i cała zesztywniała, wstrzymuję oddech. Zastanawiam się, czy nie patrzyłam zbyt długo w stronę wybuchu, czy jestem na tyle daleko, że podmuch nie przewróci budynku; nie wiem, czy roztopię się i wyparuję od razu, czy to będzie bolało i co, jeśli w ogóle, będę w tym czasie odczuwać, a może dopiero później umrę na chorobę popromienną. Uczucie strachu i zagrożenia jest tak ogromne, że wydaje mi się, iż powietrze wokół jest gęste od napięcia, naelektryzowane, niemal kłuje, czuję je wszystkimi komórkami mojej skóry. Przypomina mi się, jak mama powtarzała, że niezależnie od tego, gdzie będziemy, gdyby na Ziemi wybuchł kataklizm, w ostatniej chwili powinnyśmy pomyśleć o sobie i złączyć się myślami. Mamy już nie ma, moja siostra jest daleko, u niej chyba bomba nie spadła. Nagle czuję, nadeszło: ciepła fala powietrza otacza mnie dookoła, oblepia mnie całą, ciężko mi oddychać. Czuję na całym ciele drobne szpileczki, ukłucia tysięcy maleńkich igiełek, dziwny, nienaturalny dotyk. Z całej siły zaciskam oczy i przez zęby krzyczę „Iwonka, kocham Cię…”. Napięcie staje się nie do zniesienia. Przytłacza, wręcz wciska mnie pod ogromnym ciśnieniem w mój prowizoryczny schowek.
Mija chwila, a może to już wieczność. Wszystko mija, wstaję powoli, jestem zdrętwiała, jakby ogłuszona. Wchodzę na sztywnych nogach do drugiego pokoju. Przez ono widzę, że świat z pozoru wygląda tak samo, jak przed wybuchem, ale wokół nie ma żadnego ruchu, nic nawet nie drgnie. Niebo jest bardzo jasne, choć zachmurzone, białe światło razi w oczy. Budynki nie mają cieni. Panuje nienaturalna cisza. Czuję każdą cząstką mojego ciała, że teraz nic już nie będzie takie, jak przedtem, poprzednie życie legło w gruzach. Nie przychodzą mi w tej chwili żadne myśli do głowy. Zmieniłam się, choć jeszcze nie do końca rozumiem jak. Czuję, że trzeba na nowo zbudować własny i wspólny świat. Nie boję się. Jestem już całkiem spokojna.
Przeżyłam!
Opowiadanie, które napisałam w 2006 roku. Teraz je lekko zretuszowałam.
Zostaw komentarz